wtorek, 26 października 2010

"Anioły i Demony"










Po dość wyczerpującej lekturze dzieła bez jasnego zakończenia postanowiłam zająć się mniej wymagającą książką i filmem. Wybór padł na "Anioły i Demony" Dana Browna. To ten sam pan, którego bujna wyobraźnia, połączona z kilkoma faktami wywołała mnóstwo kontrowersji w związku z publikacją, a potem ekranizacją "Kodu Leonarda da Vinci".

Książka "Anioły i Demony" została wydana w 2000 roku. Nie przedstawia kościoła w tak niekorzystnym świetle jak późniejszy "Kod Leonarda da Vinci", więc nie wywołała zbyt wielkich sporów. Bohaterem jest Robert Langdon, historyk sztuki, który zostaje wezwany do CERNu - siedziby ośrodka badań jądrowych,  w związku z popełnionym tam morderstwem. Jeśli ktoś zastanawia się co wspólnego ma historyk sztuki z kryminologią, śpieszę z wyjaśnieniem- na ciele ofiary wypalono symbol bractwa Illuminatów, którym interesuje się profesor. Okazuje się , że popełnione w Szwajcarii morderstwo jest tylko początkiem działań tajemniczych terrorystów, a ich cele sięgają dalej niż kaleczenie naukowców- chcą wysadzić Watykan, wraz ze zgromadzonymi na konklawe kardynałami. Jednak zanim równo o północy (idealna pora, nieprawdaż?) nastąpi wybuch, chcą ujawnić swoje istnienie poprzez publiczne mordy na czterech porwanych kardynałach.
Główny bohater powinien dostać tytuł "szczęściarza wszech czasów"- wykazuje się zaskakującym brakiem asertywności, daje się wciągnąć w wydarzenia, które nie powinny być jego udziałem i trzykrotnie unika pewnej śmierci- przeżywa nawet upadek z helikoptera do Tybru (użył marynarki jako spadochronu).

Czytelnik zostaje przeniesiony w wir wydarzeń zanim zdąży się zorientować. Mamy w tej powieści wszystko- wyścig z czasem, odgadywanie znaczenia symboli, konflikt religii z nauką, wątek miłosny i perełki w stylu "Galileusz i Bernini byli Illuminatami". Mamy też mordercę arabskiego pochodzenia, który wykonuje rozkazy tajemniczego Janusa i nie przyłapany przez nikogo zabija, kradnie i porywa. Niestety w niektórych momentach autor daje się ponieść wyobraźni, np. pisząc, że zmarły papież miał dziecko z zakonnicą, poczęte metodą in vitro, które to dziecko jest obecnie kamerlingiem odpowiedzialnym za przebieg konklawe, a w końcu okazuje się sprawcą wszystkich zdarzeń. O tym, kto stoi za intrygą dowiedziałam się całkiem przypadkowo, przez źle ukryty spoiler na filmwebie. Na początku zdenerwowałam się faktem, że zepsułam sobie lekturę, ale uruchomiłam mechanizmy obronne, mówiąc sobie "wiem kto jest winny, ale nie wiem jak na to wpadną"- i czytałam dalej.

Po lekturze czas na seans. Film powstał później niż "Kod da Vinci" i nie wzbudził już tak wielkich kontrowersji.  Dla kogoś, kto nie czytał książki dzieło Rona Howarda może się wydać bardzo dobre, bo pozornie niczego mu nie brakuje. Jednak każdy po lekturze uzna, że wątki zostały spłycone i zmienione na niekorzyść a zagadki nie intrygują. Arabski tajemniczy zabójca, zapewne z przyczyn politycznych, został zastąpiony przystojnym Europejczykiem. Biorąc pod uwagę fakt, że scenarzysta za swoją pracę zgarnął 4 miliony dolarów, mógł bardziej przyłożyć się do pracy. Na szczęście zrezygnowano z wątku miłosnego, który pogorszyłby odbiór i wprowadził niepotrzebny chaos. Mimo zebrania niezłej obsady (Tom Hanks, Stellan Skarsgard, Evan McGregor), żaden z aktorów nie stworzył wybitnej kreacji. Generalnie nie uznam czasu poświęconego na seans za stracony, choć możliwe że część bólu wynagrodził mi widok Evana McGregora.

Podsumowując- zarówno książka jak i film mają swój urok, ale nie zaspokoją osób szukających wzniosłych przeżyć.

środa, 13 października 2010

Na dobry początek- "Piknik pod Wiszącą Skałą"

Ręce mi się trzęsą, literki mieszają, słowa uciekają, a wszystkie wcześniej wymyślone sentencje nie chcą się przypomnieć. Jest to bowiem mój pierwszy (i jeśli wena się zlituje, nie ostatni) wpis z serii "Połączenia książkowo- filmowe".Osobom, które oczekują ambitnej, wyczerpującej i merytorycznej analizy dzieł literackich i filmowych, od razu radzę skierować kursor myszki ku czerwonemu krzyżykowi w prawym górnym rogu ekranu- unikniemy niepotrzebnych rozczarowań. To, co chcę zaprezentować to raczej luźne wrażenia po lekturze/seansie oparte na subiektywnym postrzeganiu  :)

Na pierwszy rzut i zarazem dobry początek- "Piknik pod Wiszącą Skałą" 
Lojalnie ostrzegam- w tekście znajdują się szczegóły fabuły i zakończenia książki i filmu.








Powieść autorstwa Joan Lindsay powstała w 1967 roku i opowiada o rzekomo prawdziwych wydarzeniach, które miały miejsce w roku 1900, w dzień Świętego Walentego. Muszę przyznać, że właśnie informacja o autentyczności zajść skłoniła mnie do zabrania książki z półki w miejskiej bibliotece. Tak oto dałam się przenieść do Woodend w Australii a dokładniej na pensję Appleyard College, skąd bohaterki (grupa uczennic i nauczycielki) wyruszają na tytułowy piknik. Gdyby wycieczka potoczyła się zgodnie z planem pewnie nie zostałaby wspomniana w żadnej powieści, tak się jednak nie stało. Otóż trzy dziewczęta i jedna z nauczycielek nie wracają ze spaceru ku tajemniczej skale.
Kolejne rozdziały powieści skupiają się na próbach  wyjaśnienia zdarzeń podejmowanych przez przełożoną pensji, funkcjonariuszy policji i młodego człowieka z misją- Michała Fitzuberta. Opisane są również wszelkie konsekwencje, jakie poniósł za sobą feralny wypadek. Przyznam się, że z trudem przebrnęłam przez rozdziały napisane zbyt kwiecistym, jak na mój gust stylem. Zniosłam wyczerpujące opisy miejsc i zdarzeń, tylko po to by doczekać się wyjaśnienia zagadki. Jakież było moje rozczarowanie, gdy się go nie doczekałam.
Najpierw miałam nadzieję, że informacji udzieli mało rozgarnięta dziewczyna, która z początku towarzyszyła zaginionym w spacerze- myliłam się. Potem otuchę dała mi jedyna pensjonariuszka, która została odnaleziona- niestety jej delikatny pensjonarski umysł nie mógł odtworzyć zdarzeń. Sprawdziłam, czy w książce nie brakuje ostatnich stron (mało to złośliwców na tym świecie?)- błędny trop, Sherlocku.
Jako, że książka nie zaspokoiła mojej ciekawości, rzuciłam się do seansu filmu. Zadowoliłabym się każdym wyjaśnieniem, nawet dopisanym przez scenarzystę. Rozpoczęłam więc seans dzieła z 1975 roku, w reżyserii Petera Weira. O ile o książce nie można było powiedzieć, że "sama się czyta" o tyle film "sam się obejrzał". Jest wierną adaptacją książki, a małe zmiany nie mają znaczenia dla fabuły. Ładne zdjęcia, przejmująca muzyka, wyrównana (choć nie rewelacyjna) gra aktorów, doskonale oddany tajemniczy klimat towarzyszący zdarzeniom. Z czystym sumieniem polecam, choć zdecydowanym (subiektywnie nadanym) minusem jest to, że również brak wyjaśnienia zagadki.
Jako ostatnią deskę ratunku w wyjaśnieniu zdarzeń wykorzystałam Google. Wyszukiwarka skierowała mnie do informacji, dzięki którym mogłam zasnąć spokojnym snem. Po pierwsze- wszelkie doniesienia wskazują, że historia powstała w wyobraźni autorki. Świadczy o tym chociażby fakt, iż w książce 14 luty 1900 roku przypada na sobotę, a w rzeczywistości była to środa. Po drugie (i bardziej przekonujące)- autorka w pierwszej wersji książki umieściła rozdział wyjaśniający zdarzenia, ale został on usunięty po sugestii wydawcy. Wydano go po śmierci Joan Lindsay jako "The Secret of Hanging Rock". Rozdział opowiada o tym, jak do trzech dziewcząt dołącza nauczycielka matematyki ubrana jedynie w bieliznę, co skłania je do zrzucenia gorsetów. Następnie wszystkie cztery trafiają na dziurę w przestrzeni, podążają za wężem snującym się po skale ku szczelinie, a końcu (nie, to nie żart) kolejno zamieniają się w krabo- podobne stworzenia i znikają w dziurze. Jedna z dziewcząt, odnaleziona po kilku dniach Irma,  nie zdążyła się jeszcze zmienić, kiedy to spadający głaz zamknął szczelinę.
Sądząc po wyjaśnieniu zaserwowanym przez autorkę stwierdzam, że lepiej gdy pewne zdarzenia pozostają w sferze tajemnicy. Miała kobita mądrego wydawcę :)