Ręce mi się trzęsą, literki mieszają, słowa uciekają, a wszystkie wcześniej wymyślone sentencje nie chcą się przypomnieć. Jest to bowiem mój pierwszy (i jeśli wena się zlituje, nie ostatni) wpis z serii "Połączenia książkowo- filmowe".Osobom, które oczekują ambitnej, wyczerpującej i merytorycznej analizy dzieł literackich i filmowych, od razu radzę skierować kursor myszki ku czerwonemu krzyżykowi w prawym górnym rogu ekranu- unikniemy niepotrzebnych rozczarowań. To, co chcę zaprezentować to raczej luźne wrażenia po lekturze/seansie oparte na subiektywnym postrzeganiu :)
Na pierwszy rzut i zarazem dobry początek- "Piknik pod Wiszącą Skałą"
Lojalnie ostrzegam- w tekście znajdują się szczegóły fabuły i zakończenia książki i filmu.
Powieść autorstwa Joan Lindsay powstała w 1967 roku i opowiada o rzekomo prawdziwych wydarzeniach, które miały miejsce w roku 1900, w dzień Świętego Walentego. Muszę przyznać, że właśnie informacja o autentyczności zajść skłoniła mnie do zabrania książki z półki w miejskiej bibliotece. Tak oto dałam się przenieść do Woodend w Australii a dokładniej na pensję Appleyard College, skąd bohaterki (grupa uczennic i nauczycielki) wyruszają na tytułowy piknik. Gdyby wycieczka potoczyła się zgodnie z planem pewnie nie zostałaby wspomniana w żadnej powieści, tak się jednak nie stało. Otóż trzy dziewczęta i jedna z nauczycielek nie wracają ze spaceru ku tajemniczej skale.
Kolejne rozdziały powieści skupiają się na próbach wyjaśnienia zdarzeń podejmowanych przez przełożoną pensji, funkcjonariuszy policji i młodego człowieka z misją- Michała Fitzuberta. Opisane są również wszelkie konsekwencje, jakie poniósł za sobą feralny wypadek. Przyznam się, że z trudem przebrnęłam przez rozdziały napisane zbyt kwiecistym, jak na mój gust stylem. Zniosłam wyczerpujące opisy miejsc i zdarzeń, tylko po to by doczekać się wyjaśnienia zagadki. Jakież było moje rozczarowanie, gdy się go nie doczekałam.
Najpierw miałam nadzieję, że informacji udzieli mało rozgarnięta dziewczyna, która z początku towarzyszyła zaginionym w spacerze- myliłam się. Potem otuchę dała mi jedyna pensjonariuszka, która została odnaleziona- niestety jej delikatny pensjonarski umysł nie mógł odtworzyć zdarzeń. Sprawdziłam, czy w książce nie brakuje ostatnich stron (mało to złośliwców na tym świecie?)- błędny trop, Sherlocku.
Jako, że książka nie zaspokoiła mojej ciekawości, rzuciłam się do seansu filmu. Zadowoliłabym się każdym wyjaśnieniem, nawet dopisanym przez scenarzystę. Rozpoczęłam więc seans dzieła z 1975 roku, w reżyserii Petera Weira. O ile o książce nie można było powiedzieć, że "sama się czyta" o tyle film "sam się obejrzał". Jest wierną adaptacją książki, a małe zmiany nie mają znaczenia dla fabuły. Ładne zdjęcia, przejmująca muzyka, wyrównana (choć nie rewelacyjna) gra aktorów, doskonale oddany tajemniczy klimat towarzyszący zdarzeniom. Z czystym sumieniem polecam, choć zdecydowanym (subiektywnie nadanym) minusem jest to, że również brak wyjaśnienia zagadki.
Jako ostatnią deskę ratunku w wyjaśnieniu zdarzeń wykorzystałam Google. Wyszukiwarka skierowała mnie do informacji, dzięki którym mogłam zasnąć spokojnym snem. Po pierwsze- wszelkie doniesienia wskazują, że historia powstała w wyobraźni autorki. Świadczy o tym chociażby fakt, iż w książce 14 luty 1900 roku przypada na sobotę, a w rzeczywistości była to środa. Po drugie (i bardziej przekonujące)- autorka w pierwszej wersji książki umieściła rozdział wyjaśniający zdarzenia, ale został on usunięty po sugestii wydawcy. Wydano go po śmierci Joan Lindsay jako "The Secret of Hanging Rock". Rozdział opowiada o tym, jak do trzech dziewcząt dołącza nauczycielka matematyki ubrana jedynie w bieliznę, co skłania je do zrzucenia gorsetów. Następnie wszystkie cztery trafiają na dziurę w przestrzeni, podążają za wężem snującym się po skale ku szczelinie, a końcu (nie, to nie żart) kolejno zamieniają się w krabo- podobne stworzenia i znikają w dziurze. Jedna z dziewcząt, odnaleziona po kilku dniach Irma, nie zdążyła się jeszcze zmienić, kiedy to spadający głaz zamknął szczelinę.
Sądząc po wyjaśnieniu zaserwowanym przez autorkę stwierdzam, że lepiej gdy pewne zdarzenia pozostają w sferze tajemnicy. Miała kobita mądrego wydawcę :)
Ja, postawiona w takich sytuacjach, zakończenie dopisywałam na tylnej części okładki .. Podziwiam cierpliwość i spokojne pogodzenie się ze zjawiskiem.
OdpowiedzUsuńCiekawy komentarz. Fakt i humor. Dobre połączenie.